Spotkania ze śmiercią, pechowe daty, wdrapywanie się na szczyt i w końcu zostanie mistrzem świata. Oto historia tradycji, którą zapoczątkował legendarny Waldemar Marszałek.
Waldemar Marszałek przyszedł na świat 13 kwietnia 1942 w Warszawie. Twierdził, że to pechowa data, zawsze był człowiekiem bardzo przesądnym. Był synem rzeźnika, matka natomiast zajmowała się domem. Mieszkali w klitce, blisko Portu Praskiego w Warszawie. Jedyną zaletą tego małego mieszkanka była oddzielna toaleta.
Dwa lata po narodzinach Waldemara stolicę ogarnął płomień powstania, kilka pocisków uderzyło w dom Marszałków. Później, kiedy przyszła Armia Czerwona, zostali wyrzuceni do piwnicy, gdzie w zimnie i bez światła próbowali przeżyć. Chłopiec na własne oczy widział ucieczki więźniów i strzelaniny, masakry dokonywane na bezbronnych ludziach. „Róg Sierakowskiego i Okrzei” wspominał po latach.
Później nie było lepiej. Kiedy miał osiem lat, matka zachorowała na raka. Przez kilka lat zajmował się nią, dał tysiące zastrzyków – wszystko na próżno. Ojciec pocieszył się nową żoną i nowymi dziećmi. „Ja zostałem sam, jak partyzant na barykadach”.
Pierwszą małą łódkę miał z przyjacielem góralem na spółkę. Później było lepiej, były nawet czasy, kiedy w Warszawie oglądały jego występy tłumy, ale wszystko to poszło w zapomnienie.
Sport, który kochał, przestał być finansowany, ich – sportowców ukochanej dyscypliny, zepchnięto na peryferia zainteresowania i Polski. Turnieje odbywały się w małych miejscowościach, gdzie nikt ich nie oglądał.
On zaś był geniuszem tej dyscypliny. Pierwsze sukcesy odniósł w Poznaniu w 1969, a później już poszło: sześciokrotny mistrz świata, czterokrotny mistrz Europy. Sławy, jaka zdecydowanie mu się należała, nie zdobył, może z wyjątkiem grona wielbicieli dyscypliny motorowodnej. „Kiedyś za złoty medal dostałem z klubu zegarek, który popsuł się pierwszego dnia. Nawet, szanowny panie, nie zdążyłem go założyć”, wspominał w rozmowie dla Onetu.
Ze śmiercią Waldemar Marszałek mierzył się od dziecka. Ale jemu samemu zajrzała w oczy pierwszy raz w 1982. Było to w Berlinie, pędził na motorówce, która wbiła się z ogromną prędkością w wodę. Miał uszkodzenia niemal całego ciała. Znalazł się wówczas w stanie śmierci klinicznej. Od tamtej pory opowiada, że nie boi się śmierci. Później przeżył śmierć syna.
Waldemar miał dwóch synów: Bernarda i Bartka. Obaj poszli w jego ślady, czego ojciec się obawiał. Okazało się jednak, że mieli do tego sportu dryg. Starszy Bernard zgarnął pięć mistrzowskich medali oraz jeden specjalny – tytuł mistrza świata w 2003. W 2004 miał miejsce tragiczny wypadek, z którego syn ledwo wyszedł.
Waldemar opowiadał po latach, że takie chaosu w organizacji można się spodziewać tylko w krajach pokomunistycznych, kiedy okazało się, że syn od Związku nie otrzymał żadnego poświadczenia o ubezpieczeniu. Przeżył jednak, przeszedł operacje i dalej starał się funkcjonować. W wieku 32 lat nagle przestał odbierać telefon od ojca. Młodszy brat Bartek pojechał sprawdzić, czy coś się stało. Mówiono później, że to prawdopodobnie atak astmy pokonał sportowca.
Drugi syn Waldemara również kontynuuje rodzinną tradycję po ojcu i bracie. Pomimo wielu nieszczęść rodziny, jak na sportowca przystało, nie poddaje się i ma już na koncie tytuł wicemistrza świata oraz został pierwszym Polakiem w wodnej Formule 1. Ojciec nie ukrywa swojej dumy ani z Bernarda, ani z Bartka.
Zdjęcie główne: jarmoluk/pixabay.com